poniedziałek, 19 marca 2012

Straszny, okrutny falstart

Jak w temacie - mogłam z tym całym blogiem poczekać, aż naprawię w końcu (po prawie roku, rocznica ostatniego marca - dobiję?) aparat.
Bez zdjęć trudno pisać o czymkolwiek, zważywszy, że z założenia ma to być fotoblog. Zwłaszcza, że kupiłam nowy, SZAŁOWY lakier do paznokci w kolorze prawie-jak-miętowym (dla ciekawskich - Essence colour&go nr 79) i wierzcie mi, niemożność pochwalenia się tym wybitnym osiągnięciem myśli chemicznej za 5,49PLN zabija mnie od środka (jak na początkującą szafiarkę przystało).

Wczoraj poprosiłam chłopaka, żeby zrobił mi zdjęcie, bo miałam dobry dzień, przygrzało mi słonko i chciałam z czymś wystartować, a jego aparat w komórce jest nawet akceptowalny. Niestety, jego mina jednoznacznie wskazywała na to, że nie uśmiecha mu się fotografowanie mnie na środku Plant. Zanim doszliśmy do mieszkania, żeby mnie obfotografował na podwórku (ukłon w stronę klasyków) zrobiło się ciemno, zimno i tym sposobem cały misterny plan...
Mieszkamy w Krakowie, na bogów, tutaj wszyscy robią sobie zdjęcia! Odkąd tu zamieszkaliśmy wlazłam w kadr turystom przynajmniej milion razy. Gdyby nie to, że wszyscy oni cykali zdjęcia cyfrowymi małpkami i od razu je usunęli z powodu mojej osoby, byłabym w albumach rodzinnych w jakichś czterdziestu krajach. Skazana chyba jestem na robienie zdjęć samodzielnie jeśli już naprawię aparat i przeproszenie się ze statywem, co oznacza bardzo mało zdjęć mojej twarzy i jeszcze mniej zdjęć mojej sylwetki. Lepiej dla tych, którzy tu wejdą, tak po prawdzie.

Na wszelki wypadek od razu chciałabym sprostować - nie przymieram głodem. Szukających (braku) chleba i igrzysk muszę rozczarować - to nie jest tak, że chcę pokazać, jak się żyje za 300zł miesięcznie w siedmioosobowej rodzinie, walcząc na śmierć i życie z pchłami i prusakami - nie mam o tym zielonego pojęcia i prawdopodobnie w razie walki z robactwem wygrałoby ono ze mną walkowerem, bo wpadam w panikę na widok ciem, motyli, chrabąszczy i latających mrówek. To nie o to chodzi, żeby pokazać prawdziwą Polskę i życie na marginesie. To chodzi o to, że dziś chodziłam w spodniach za 30zł i nic mi z tej przyczyny nie odpadło, lakier do paznokci kupiony w 2007 roku w roku 2012 nadal świetnie działa, a frytki z piekarnika są prawie tak dobre jak bagieta w Charlotte (chociaż nie mam porównania i pewnie bardziej tuczą). "Zwyczajny" jest tutaj słowem-kluczem, albo może raczej "przeciętny" czy też "normalny", co tam wolicie.

Żeby nie było, że tylko gadam o niczym, dwa zdjęcia. Z tęsknoty za wiosną, ale bez jasnego trencza i balerinek na tle świeżego śniegu. Moje, żeby nie było.


4 komentarze:

  1. Bardzo ciekawa notka , świetnie piszesz :) Super fotki :) zapraszam

    OdpowiedzUsuń
  2. uwielbiam frytki z piekarnika! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nic mi nie mów, to nie był ot, tak rzucony przykład, przestaję się mieścić w spodnie ;3

      Usuń