sobota, 31 marca 2012

Na przeczekanko

Ponieważ nie doczekałam się pinyndzy (pozdro dla banków w Norwegii) i aparatu niet, postanowiłam wrzucić coś ciekawego - pewnie tylko dla mnie, czyli Co się dzieje, kiedy człowieka pogrzeje.
Mam nadzieję, że każda z Was pomyśli "borze szumiący, co to w ogóle było" i prześle link do mojego blogaska dalej, liczę na Was

Przedstawiam Państwu (Paniom?) efekty półtorarocznej ewolucji.
Potem się tylko cofałam, więc nie ma nic ciekawego.

TADAAAAAA!




A ponieważ jest to blogasek o zakupkach, nowościach i o tym, co ciekawego w życiu zrobiłam, zdradzę Wam, co fajnego sobie dziś kupiłam.
Nie zazdrośćcie, Was też kiedyś będzie stać! MUA!

* Carrot&pea, Hortex *
  niesamowita mieszanka kolorów - TANGERINE TANGO (musicie to mieć!!!) i groszkowy
cena 3,59PLN

P.S. A w Rossmanie jest promocja na jedwab Biosilk! Robię zapasy, bo bardzo lubię, ale 4 zeta za 15ml to optymalna cena moim zdaniem - nie wiem, czy aż tak go kocham, by dawać za niego 2,5x tyle przy świadomości, że promocja na niego jest regularnie. No i - oto jest!

wtorek, 27 marca 2012

Dziesięć Obserwatorek!

Życie jest piękne! O, chwała Wam, o Wy, którym chce się tracić na mnie czas.
<polityka> Jak tylko się wzbogacę zrobię takiego GAJWEŁEJA, że każda coś dostanie! </polityka>
Na razie żadna wielka firma robiąca buty/torebki/sękacze nie chce nawiązać ze mną niesamowicie intratnej współpracy, więc jestem zdana sama na siebie. Nie wiem, czy warto takiego GAJWEŁEJA zrobić - ma ktoś doświadczenie? Łapie się ktoś jeszcze na to? Ja ostatnio gram tylko o wycieczki, domy, samochody i kolacje z gwiazdami (jedzenie piechotą nie chodzi), więc się nie znam. Sądzicie, że ktoś tu trafi z GAJWEŁEJA, w którym wygrać będzie można gumy kulki albo dziurkacz? (Mam dwa, to jeden mogę oddać). Jakiś musi być, w końcu blog o tym, że za minimalną da się być trędi, a blog bez GAJWEŁEJA to jakieś sto lat za Murzynami jest.

Przy dobrych wiatrach za osiemnaście godzin odbiorę aparat (a jak nie odbiorę, to z przyczyn niezależnych). Na razie piszę tylko o tym aparacie, więc żeby WRESZCIE było coś na temat, recĘzja tuszu, który dzisiaj do mnie przyszedł. 
Przyszedł do mnie, bo go wygrałam na maybellinetrends.pl. No, powiedzmy, że ja wygrałam. W każdym razie nie, nikt mi go nie dał do testowania w zamian za pochlebną opinię ani nie wywaliłam w ciemno trzech dych tylko po to, żeby zamieścić niniejszy tekścik na temat tej mascary. Skoro jednak już się szarpnęli i po prawie miesiącu (bez jednego dnia) od wygranej go dostałam, to się pochwalę. I zrecĘzuję.

Nazywa się to-to Maybelline One by One Satin Black.
Kosztuje: rzekomo coś koło 28zł (chyba, że się jest sprytnym, to dziesięć minut rozmowy *ha!*).
Zalety: wyglądam, jakbym miała rzęsy! Wyglądam, jakbym miała rzęsy dookoła całego oka! W kącikach też mam rzęsy! Halleluyah! W porównaniu do mojego starego MF 2000 Calorie, którego lata świetności wypadły w zeszłe wakacje, efekt jest ekstra (MF jest genialny, ale nie wówczas, gdy się używa tego samego przez czas potrzebny na znalezienie faceta, a potem spłodzenie z nim i urodzenie dziecka).
Wady: oprócz tego, że mam tusz na rzęsach, po aplikacji mam go również na całych powiekach, policzkach, nosie. Gdybym malowała się po jasnym pełnym z pewnością miałabym go również na kolanach, zębach i lodówce. Szczoteczka jest WIELKA. Wygląda jak piłka do rugby. Przeciętna Amerykanka ma obwód łydki mniejszy od obwodu szczoteczki.
Czy kupię ponownie: jeśli będzie jakaś wielka promocja w Rossmanie i do tuszu będą dokładali wycieczki na Tajlandię albo chociaż sękacze - jasne.

TADAAAAAAM! Moja pierwsza blogaskowa recenzja kosmetyku - zaliczona.

Następnym razem: żel do czyszczenia toalet i tabletki na porost włosów na stopach! Czujcie się zaproszone.


A tak serio - tusz jest bardzo fajny, o ile umie się go obsługiwać (ja nie umiem, ale się naumiem).

czwartek, 22 marca 2012

Szalony dzień

"Nie idę jutro na zajęcia" uznałam, po czym ucieszyłam się, że nie muszę wstawać o siódmej. 
Sprawdziłam, gdzie muszę pójść po wizę do USA (paszport też muszę wyrobić, nie mam od dobrych czterech lat), a później zadzwoniłam do siostry z informacją, że lecimy do NYC na zakupy i żeby poszukała nam stylistki. Powiedziałam jej też, żeby przekazała mamie, że ma sobie wybrać jakąś fajną wycieczkę.
Potem poprzeglądałam trochę ofert kamienicznych mieszkań powyżej 100 metrów (interesuje mnie ścisłe centrum Krakowa), trzy nawet mi się spodobały... Trzeba będzie obejrzeć. Chociaż nie wiem, czy warto się rozdrabniać - może zainwestuję w kamienicę i od razu otworzę na dole jakiś fajny concept store?
G. uznał, że chce Pontiaca albo Corvette, powiedziałam mu, żeby sobie poszukał, skoro nie chce niczego normalnego. Marzy mu się też Omesia Speedmaster, może w weekend gdzieś po nią skoczymy? Obejrzałabym sobie na żywo Constellation z chronometrem w automacie, na zdjęciach wygląda nieźle..

 Pomarzyłam. Trafiłam tylko 42. Nie ma nawet głupiej trójki. Szlag by to.

Na osłodę dla samej siebie, że niby coś umiem, wrzucam zdjęcia tego, co zmajstrowałam. Żeby nie było, że tak kompletnie bez sensu wystartowałam z tym blogiem.

 Pan Aparat poszedł dziś do pana na Czapskich i we wtorek powinien być już cały i zdrowy.
Nie napiszę, ile za to zapłacę, bo to podważy stanowczo moją wiarygodność w kwestii tego za minimalną.


poniedziałek, 19 marca 2012

Straszny, okrutny falstart

Jak w temacie - mogłam z tym całym blogiem poczekać, aż naprawię w końcu (po prawie roku, rocznica ostatniego marca - dobiję?) aparat.
Bez zdjęć trudno pisać o czymkolwiek, zważywszy, że z założenia ma to być fotoblog. Zwłaszcza, że kupiłam nowy, SZAŁOWY lakier do paznokci w kolorze prawie-jak-miętowym (dla ciekawskich - Essence colour&go nr 79) i wierzcie mi, niemożność pochwalenia się tym wybitnym osiągnięciem myśli chemicznej za 5,49PLN zabija mnie od środka (jak na początkującą szafiarkę przystało).

Wczoraj poprosiłam chłopaka, żeby zrobił mi zdjęcie, bo miałam dobry dzień, przygrzało mi słonko i chciałam z czymś wystartować, a jego aparat w komórce jest nawet akceptowalny. Niestety, jego mina jednoznacznie wskazywała na to, że nie uśmiecha mu się fotografowanie mnie na środku Plant. Zanim doszliśmy do mieszkania, żeby mnie obfotografował na podwórku (ukłon w stronę klasyków) zrobiło się ciemno, zimno i tym sposobem cały misterny plan...
Mieszkamy w Krakowie, na bogów, tutaj wszyscy robią sobie zdjęcia! Odkąd tu zamieszkaliśmy wlazłam w kadr turystom przynajmniej milion razy. Gdyby nie to, że wszyscy oni cykali zdjęcia cyfrowymi małpkami i od razu je usunęli z powodu mojej osoby, byłabym w albumach rodzinnych w jakichś czterdziestu krajach. Skazana chyba jestem na robienie zdjęć samodzielnie jeśli już naprawię aparat i przeproszenie się ze statywem, co oznacza bardzo mało zdjęć mojej twarzy i jeszcze mniej zdjęć mojej sylwetki. Lepiej dla tych, którzy tu wejdą, tak po prawdzie.

Na wszelki wypadek od razu chciałabym sprostować - nie przymieram głodem. Szukających (braku) chleba i igrzysk muszę rozczarować - to nie jest tak, że chcę pokazać, jak się żyje za 300zł miesięcznie w siedmioosobowej rodzinie, walcząc na śmierć i życie z pchłami i prusakami - nie mam o tym zielonego pojęcia i prawdopodobnie w razie walki z robactwem wygrałoby ono ze mną walkowerem, bo wpadam w panikę na widok ciem, motyli, chrabąszczy i latających mrówek. To nie o to chodzi, żeby pokazać prawdziwą Polskę i życie na marginesie. To chodzi o to, że dziś chodziłam w spodniach za 30zł i nic mi z tej przyczyny nie odpadło, lakier do paznokci kupiony w 2007 roku w roku 2012 nadal świetnie działa, a frytki z piekarnika są prawie tak dobre jak bagieta w Charlotte (chociaż nie mam porównania i pewnie bardziej tuczą). "Zwyczajny" jest tutaj słowem-kluczem, albo może raczej "przeciętny" czy też "normalny", co tam wolicie.

Żeby nie było, że tylko gadam o niczym, dwa zdjęcia. Z tęsknoty za wiosną, ale bez jasnego trencza i balerinek na tle świeżego śniegu. Moje, żeby nie było.


czwartek, 15 marca 2012

O co mi chodzi, po co i dlaczego

Nie wiem, czy to frustracja zmieszana z rozbuchanymi aspiracjami, czy ekshibicjonistyczna chęć pokazania, że da się inaczej.

O co mi chodzi? Wydaje mi się, że są nas tysiące - dziewczyn, dla których kawałek brzydkiej firanki za dwie stówki to szaleństwo, Anja Rubik wygląda na zabiedzoną, a tangerine tango to bladopomarańczowy. Czy da się przetrwać w tym okrutnym świecie nosząc rozmiar 38, jeżdżąc na wakacje do Koziej Wólki i nie będąc spokrewnioną z żadnym politykiem? Nie wiem, na razie próbuję. Pogodziłam się z tym, że jestem PRZECIĘTNA i że otacza mnie mnóstwo PRZECIĘTNYCH ludzi - nie jesteśmy zajebiści, nie płynie w nas błękitna krew, nie mamy siedmiu par okularów Dolce&Gabbana, ba, nawet Ray Banów nie mamy. Nie dają nam aparatów, nie jeździmy na ferie zimowe do Nowego Jorku. Czy jesteśmy nieciekawi? Pewnie tak, ale musimy z tym żyć.

Po co? Może ktoś tu kiedyś wpadnie i zobaczy, że można przeżyć za minimalną nie wyglądając jak bezdomny (chyba, że się lubi), nie jedząc przy tym ziemniaków z kefirem (chyba, że się lubi), wynajmując mieszkanie (chyba, że się nie musi) i nie zmieniając się przy tym w warzywo. Ba, będąc szczęśliwym (jakkolwiek trudno w to uwierzyć).

Dlaczego? Jak już wspomniałam, wrodzona skłonność do ekshibicjonizmu i po trosze frustracja. Czy zazdroszczę tym, którzy mają po co koczować pod H&M w dniu premiery projektanckiej kolekcji, bo 300zł za dwie pary majtek to dla nich pierdnięcie? No jasne. Czy zaburza to mój zdrowy rozsądek i spojrzenie na rzeczywistość? Nie. Czy uważam, że konsumpcja daje szczęście? Nie, co nie zmienia faktu, że LUBIĘ konsumować. Lubię ładne rzeczy, lubię dobre jedzenie, lubię podróżować.

Dobra, trochę czasem będę przesadzała z tą minimalną - tak naprawdę uważam, że nie da się przeżyć będąc singlem i zarabiając 1111zł na rękę. Ja nawet nie pracuję (przeważnie) - nie zmienia to jednak faktu, że ubrania z Bennetonu pozostają w sferze marzeń, a na podkład z Lancome stać mnie będzie po trzydziestce.

Staram się nie używać zbędnych makaronizmów, ale ten mi pasuje najbardziej - chodzi mi o blog lifestyle'owy: gdzie byłam, co kupiłam, co przeczytałam lub obejrzałam, jaki obiad ugotowałam - w wersji budżetowej, na którą stać prawie każdego. Że się da.